Jarosław Rubinstein
Mówi się często, że największym przekleństwem Polaków jest nadmiar indywidualizmu. Komunał ten odsłania cały kosmos asocjacji, odesłań i powiązań, w których zakres wchodzą zarówno kwestie polityczne, jak i psychologiczne (czy wręcz psychiatryczne), społeczne, metafizyczne i demograficzne. Odtwórzmy najpierw jego znaczenie. „Nadmiar indywidualizmu” to innymi słowy – już z negatywnym odcieniem – „warcholstwo”, „kłótliwość”, „anarchizm”. Mamy więc przysłowia: „gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie” lub bardziej polityczne „polskie sejmikowanie”. Również powiedzonka innych narodów nawiązują do „polskiego indywidualizmu”, weźmy choćby „parlamento polacco” czy „polnische Wirtschaft”. Chodzi o brak porządku, bałaganiarstwo, niezborność organizacyjną, brak zgody i indolencję, ale także, rzecz jasna! – „heroizm”, „fantazję” (tzw. „ułańską”), „porywczość”, „przekorę”, „nieprzewidywalność”, „buntowniczość” („polskie powstania”), czy – w najnowszym, dresiarskim sformułowaniu – „kozactwo”. Cały ten „kompleks samowiedzy narodowej”, jak można by określić naszkicowany wyżej komunał, jest silnie zmitologizowany i uświęcony, w sensie, w jakim zwykliśmy mówić „święta prawda!”. Jasne jest również, że świętości mają kontr-walentną cechę „narodowego grzechu”. Ponadto służą za kryterium odróżnienia od innych narodów: Polacy są szczególni przez swój indywidualizm, tak jak, dajmy na to, Niemcy, w oczach Polaków, wyróżniają się „pracowitością”, a Włosi „gadulstwem”.
„Polski indywidualizm” to podobno ewenement na światową skalę. Ma być świadectwem duchowego rozmachu, naszej „wielkiej wizji” i „romantycznego ducha”. Nikt nie potrafi być indywidualistą tak, jak Polak.
Widać więc na pierwszy rzut oka, że są to pełne religijnego zapału i narodowej pychy samookreślenia, które stanowią istotną część „polskiej tożsamości”, „charakteru narodowego Polaków”.
Mimo to największym grzechem Polaków (choć nie jedynym) jest raczej brak niż nadmiar indywidualizmu. Czy nadmiar może okazać się brakiem? Być może „nadmiar” indywidualizmu należy rozumieć jako zaprzeczenie indywidualizmu? Tak czy owak komunał ujawnia, że powiedziano w nim coś na wyrost albo po prostu w pięknych słowach ukryto coś, co boli i czego lepiej nie ruszać, żeby nie stracić miłych złudzeń.
Najzabawniejsze jest to, że Polacy nie są i wręcz nie potrafią być nawet „warchołami”. Prawdę o polskim warcholstwie i jego fasadowości ujawnił nie tak dawno miękki, za to krzykliwy Andrzej Lepper, wychrzczony na pierwszego warchoła III RP za sprawą naiwności naszych „salonów”. „Warcholstwo polskie” to w istocie histeryczność, a nie „zuchwałe sobiepaństwo”. Nerwowa „szczękowość”, „przepychactwo”, które bardzo zresztą łatwo poskromić i obłaskawić. Nie ma to nic wspólnego z męstwem (podobno Polakom przysługuje w atroficznym nadmiarze i ta cecha, przecież „bitni to wojacy”). Gdy spojrzeć na zbiorowe reakcje właściwe narodowi polskiemu en masse, uderza niebywała wręcz potulność i pokora. Niechęć do tego, by się wybijać i mieć własne zdanie. Coś takiego nazywa się potocznie (i nie tylko potocznie) „stadnością”. Największym przekleństwem Polaków jest w istocie ich stadna wrogość wobec indywidualizmu i powszechna niedojrzałość, która nie pozwala stać się kimś „indywidualnym”. Skądinąd nie jest aż tak trudno być indywiduum: powiedzmy, że indywidualista to ktoś, kto próbuje wypracować własny i autonomiczny punkt widzenia, zgodny z własną sytuacją i pozycją, oparty na zasadach i rozpoznaniach racjonalnych, lecz zarazem wyrażających prawdę jego pojedynczości; indywidualista to ktoś, kto zamiast słuchać prawd obiegowych, woli ustanawiać i wypowiadać prawdy własne, oparte na osobistych dociekaniach.
Niechęć Polaków do indywidualizmu widoczna jest już choćby w ich naturalnym nastawieniu na to, co obiegowe. Głosów indywidualnych (w sensie wyłożonym wyżej) po prostu się nie słyszy, zatyka się na nie uszy, bo zawsze lepiej, wygodniej, praktyczniej i zyskowniej przystać na znaną śpiewkę, niż wsłuchiwać się w rzeczy mało popularne. Wiele może być odmian indywidualizmu, ale „zakuty łeb” nie pasuje chyba do żadnej, podobnie jak konformista (a Polak – tak zwany Polak statystyczny – o ile nie jest konformistą, jest zakutym łbem i odwrotnie). Bardzo rzadko zdarzają się u Polaków samodzielne opinie, przekonania naprawdę przemyślane i oparte na własnym doświadczeniu: Polacy, mówi się, są „idealistami”. I w tym (kolejnym) komunale jest ziarno prawdy, o tyle, o ile w istocie zdają się oni niezdolni do empirycznego spojrzenia na świat, ponieważ ulegają zbiorowym polskim halucynacjom. Stąd bierze się polskie obrażalstwo i podejrzliwość, bo przecież „oni” – czyli nie Polacy – chcą nam zrobić afront. Teraz już rozumiemy reakcje na Jedwabne albo na „polskie obozy”. Jeżeli dodać, że indywidualista to ktoś mniej więcej panujący nad sobą, samodzielny w działaniu i niezależny od cudzej opinii, staje się jasne, że „nadmierny indywidualizm” po polsku polega na braku opanowania, zupełnej niesamodzielności i całkowitej zależności od zewnętrznych opinii.
O braku indywidualizmu w Polsce można mówić długo i z wielu perspektyw. Weźmy choćby fakt, że mimo materialno-cywilizacyjnego skoku, jakiego w ciągu ostatnich 15 lat zaznała w Polsce przynajmniej niewielka część obywateli, nie wykształciła się upodmiotowiona i samoświadoma politycznie klasa średnia zdolna do racjonalnego uczestnictwa w wyborach. Nawet jeśli byłaby to grupa nieliczna, przy frekwencji poniżej pięćdziesięciu procent powinna dać się zauważyć. Mimo zmian społecznych, zabobon i mit panują nad Wisłą niepodzielnie i jest pod tym względem znacznie gorzej niż we względnie liberalnych, bo jeszcze jakby „zdezorientowanych” latach dziewięćdziesiątych, zwłaszcza w pierwszej ich połowie. Mówiąc wprost – zamiast demokracji w stylu zachodnim panuje w Polsce populistyczna ochlokracja i rządy ludzi, delikatnie rzecz ujmując, niekompetentnych, żeby nie powiedzieć nietrzeźwych, słabo zorientowanych i bezrozumnych. „Jaki naród, taki rząd” napisał kiedyś De Maistre. Wierzy się, że lud jest dobry, tylko politycy źli, ale to niestety jeszcze jeden komunał, na który można się tylko uśmiechnąć. Politycy nie wzięli się skądinąd, jak z tegoż ludu.
Rzecz jednak przestaje być śmieszna, kiedy odkrywamy, że wiele cech, które wpisuje się w rytualny schemat „nadmiernego indywidualizmu”, można równie dobrze – jeśli nie słuszniej – zakwalifikować jako objawy umysłowej ociężałości. Ze wszystkich powstań Polacy zwyciężyli tylko w jednym. Czy to dowód ich „tragicznego losu”, czy raczej skłonności do nieprzemyślanych i bardzo niekorzystnych w skutkach zrywów? Czy skłonność do szkodzenia samemu sobie i pogarszania własnej sytuacji wskutek nerwowych ruchów jest również objawem „nadmiaru indywidualizmu”? Mit powstańczy to jedno z najważniejszych polskich tabu i nie miejsce tu, żeby się za nie brać.
Innym przykładem „nadmiernego indywidualizmu” jest uwielbienie dla duszpasterstwa. To nieprawda, że Polacy są religijni, choćby w takim sensie, jak mieszkańcy USA. Polaków w religii nie pociąga wiara, Polacy nie są żarliwi. Ważne jest to, że można znaleźć się w jakiejś trzódce, że można oddać się w ręce dobrego pasterza, który za nas pomyśli, a i pomodli się za nas... Dodatkowa osobliwość polega na tym, że nie tylko religijne wspólnoty działają na zasadzie duszpasterskiej. W Polsce nawet najbardziej „oświeceni” koncentrują się wokół rozmaitych kapłanów i pasterzy. To samo dotyczy świata literackiego czy akademickiego – w każdym z nich napotkamy „wtajemniczone kręgi”, koncentrujące się wokół swego pasterza, guru albo autorytetu. Panujący w Polsce komunał o „kryzysie autorytetów” – nieznany i nieużywany w innych częściach świata – jest dowodem na to, Polacy nie mogą żyć bez autorytetu, tak jak Czesi bez piwa. Okazuje się, że jedną z zasadniczych polskich potrzeb duchowych jest duchowe niewolnictwo.
Nie od parady będzie zająć się też „ułańską fantazją”. Otóż brak fantazji, a nawet wyobraźni – nie tylko ułańskiej, ale i zwykłej – to coś, czemu bezustanne świadectwo jako polskiej cesze narodowej daje – zwłaszcza ostatnio – polska kultura. Gdziekolwiek spojrzeć, Polacy w kulturze najwyżej cenią to, co pozbawione wszelkiej fantazji a nawet wszelkiego polotu. Polacy nie potrafią nawet banalnie marzyć. Ich marzenia są wtórne, o czym świadczy wysokie stężenie konsumpcyjnej mentalności, a więc wtórnych marzeń. W ciągu ostatnich lat w polskiej literaturze zapanował banalizm – kierunek będący jaskrawym zaprzeczeniem wszelkiej fantazji i polotu. Banalizm panuje również w polskiej architekturze najnowszej i w malarstwie. Można by wręcz pokusić się o nazwanie okresu po 1990 roku mianem „ery banalizmu”. Polacy nie tylko nie mają fantazji, ale – co najgorsze – boją się jej. Na widok tworów fantazji odwracają się z niepokojem i wracają z powrotem do swoich zbiorowych halucynacji. A te są niczym innym jak substytutami fantazji, tak jak pornografia jest substytutem seksu. Mogą to być zbiorowe halucynacje na dowolny temat i nie muszą być ściśle „narodowe”. Zbiorową halucynacją może być np. przeświadczenie o rzekomo bardzo wysokiej przestępczości; albo to, zgodnie z którym nastąpił „upadek komunikacji międzyludzkiej”. Przykłady można mnożyć. Przy okazji warto zauważyć, że ten ostatni komunał – jak to zwykle bywa całkowicie nieuzasadniony – służy zarazem jako typowa „głęboka prawda” wszędzie tam, gdzie chce się powiedzieć coś bardzo poważnego i słusznego. Dlatego, gdy ukaże się jakaś dobra powieść – zwykle zagraniczna – to na pewno jakiś etatowy mędrzec powie, że to opowieść o „upadku komunikacji międzyludzkiej”. Rzecz wzniosła i ważna nie może nie poruszać tak doniosłego tematu. „Upadek komunikacji międzyludzkiej” to najwznioślejszy i najpoważniejszy ze wszystkich problemów.
Mit o ułańskiej fantazji ma przesłaniać smutną prawdę o tym, że Polacy są wyjątkowo podatni na zbiorowe halucynacje. Jedną z najświeższych jest „pokolenie jp2”. Oddawanie się zbiorowym halucynacjom nie jest jednak ulubionym zajęciem indywidualisty...
Trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość wystarczy, żeby stwierdzić, że komunał, o którym mowa, ma się nijak do stanu faktycznego. Komunał po prostu przeciwstawia się rzeczywistości. Nie tylko mija się z prawdą, ale jest jej dokładnym zaprzeczeniem. Nie retuszuje rzeczywistości, ale stwarza własną, iluzoryczną rzeczywistość. A może chodzi tu o specyfikę polskiego komunału?
Tekst jest częścią Orgiastycznego Słownika Komunałów. Zainteresowanych Czytelników odsyłamy na stronę internetową Orgii Myśli – www.orgiamysli.pl