Strona główna  |  Numer bieżący  |  Archiwum  |  Zamówienia  |  Listy do redakcji  |  O piśmie


dwumiesięcznik polskiej lewicy   •   nr 2(3)   •   listopad-grudzień 2002

W numerze:

ANALIZA...

Karol Modzelewski
Dokąd od komunizmu?  Wyświetl

Tadeusz Kowalik
Czy przegraliśmy Polskę?  Wyświetl

Mariusz Gulczyński
Jaka socjaldemokracja na trudne
czasy dla Polaków 
Wyświetl

Juliusz Gardawski
Polskie związki zawodowe
u progu Unii Europejskiej
  Wyświetl

RAPORT...

Janusz Obodowski
Początek i finał transformacji gospodarczej

KONTROWERSJE...

Leon Podkaminer
Keynes dobrze radzi  Wyświetl

Włodzimierz Pańków
Nawróceni!  Wyświetl

PROPOZYCJE...

Mieczysław Krajewski
Stanisław Nowakowski
Transformacja wbrew Konstytucji

Jacek Kuroń
Rewolucja edukacyjna  Wyświetl


Dwumiesięcznik Kontrpropozycje
wydawany jest przez Instytut
Wydawniczy „Książka i Prasa”
na zlecenie Stowarzyszenia
Wspierania Polskiej Lewicy „TowPol”

Redaktor naczelny
Mieczysław Krajewski

Z-ca redaktora naczelnego
Sekretarz redakcji

Stanisław Nowakowski

Współpraca
Mariusz Gulczyński, Janusz Obodowski, Tadeusz Kowalik, Bogdan Grzybowski,
Leon Podkaminer, Bojan Stanisławski

Redaktor techniczny
Anna Lewandowska

Zamówienia:
Internetowa strona pisma zawiera tylko
niektóre artykuły, często ich fragmenty.
Wersję drukowanę ze wszystkimi artykułami,
wykresami, tabelami etc. można zamówić
pocztą elektroniczną pod adresem
kip@medianet.pl w cenie 10 zł plus porto.

Archiwum:
Nr 1(2)  Nr 2(3)

Karol Modzelewski

Dokąd od Komunizmu (*)

W dziejach społeczeństw znaczące dni nie trafiają się często, ale 4 czerwca 1989 r. na pewno pozostanie w historii Polski datą wielkiej wagi. Nie chcę jej mitologizować. Wiele musiało stać się przedtem w Polsce, w Moskwie i gdzie indziej, aby Polacy mogli tego dnia kartką wyborczą obalić ustrój o głęboko zakorzenionej tradycji totalitarnej. Pokolenia komunistów wychowano przecież w przekonaniu, że parlament i wybory do niego są tylko fasadą, a władzy raz zdobytej nie wolno oddać bez względu na rachunek głosów. Tymczasem kręgi rządzące imperium radzieckim i Polską „stanu powojennego” nie spróbowały przekreślać siłą wyniku tamtych wyborów, lecz dostosowały się do niego, oddając krok po kroku realną władzę i dopuszczając do stopniowej zmiany systemu. Przemiany w Polsce okazały się tylko początkowym ogniwem procesu, który wkrótce doprowadził do rozpadu imperium i upadku komunizmu w całej Europie Wschodniej i krajach byłego ZSRR. Był to proces globalny, zmieniający sytuację na świecie, ale datę „kontraktowych” wyborów parlamentarnych w Polsce można śmiało uznać za moment zwrotny. Doniosłość i rozległość następstw świadczy najlepiej o randze tego wydarzenia.

Dziś jednak znaczna część Polaków wspomina swój udział w wyborach 1989 r. z mieszanymi uczuciami. Bardzo wielu z tych, którzy wtedy głosowali na „Solidarność”, po czterech latach nie zalicza siebie do zwycięzców, lecz do poszkodowanych, a nawet oszukanych. Szerzy się przekonanie, że akt woli politycznej, jakim były oddane wtedy głosy, został zwekslowany na tory niezgodne z interesem i intencją głosujących. Przekonanie to trzeba potraktować poważnie, czyli dociekać, skąd się bierze i na czym polegają jego realne podstawy. Jest to wielki problem i nie da się go bezmyślnie zakleić etykietką z aroganckim napisem „populizm” lub zbyć ironicznym „komuno, wróć’’.

W 1989 r. wydawało się, że wybór jest prosty: za komunistami czy za „Solidarnością”? Głosując na kandydatów Komitetu Obywatelskiego większość opowiedziała się za odejściem od komunizmu. Okazało się jednak, że nie jest to wcale równoznaczne z odpowiedzią na pytanie: dokąd od komunizmu? Decyzja w tej sprawie zapadła w wąskim gronie politycznych liderów solidarnościowego obozu, którzy powierzyli ster polskiej gospodarki Leszkowi Balcerowiczowi. Powołując się na mandat wyborców przesądzono w ten sposób o sprawach wielkiej wagi, o które podczas kampanii nikt wyborców nie pytał. To fakt, ale zwolennicy obranej wówczas strategii społeczno-gospodarczej traktują stwierdzenie tego faktu jak oskarżenie i odpowiadają mowami obrończymi. Słyszymy zwykle, że tak jest na całym (tj. zachodnim) świecie. Obóz polityczny, który wygrał wybory, formuje rząd, a ten dopiero ustala politykę gospodarczą. To prawda, ale np. brytyjski wyborca wie, na czym polega różnica poglądów ekonomicznych dzielących Partię Pracy od Partii Konserwatywnej, i nie kupuje kota w worku. Tymczasem program wyborczy Komitetu Obywatelskiego z 1989 r. w sprawach gospodarczych głosił coś zupełnie innego, niż przyjęty wkrótce program stabilizacyjny. Nie znam nikogo, kto przed czterema laty był świadom, że głosując na „Solidarność” wybiera Balcerowicza. Sam też tego nie wiedziałem, choć byłem kandydatem „Solidarności” i zostałem senatorem.

Drugi argument słyszeliśmy wszyscy wielokrotnie: nie ma innej drogi. Jest to wyświechtany od 45 lat propagandowy slogan. Nie stał się on wcale mniej fałszywy przez to, że nie szermują nim już marksiści budujący socjalizm, lecz liberałowie budujący kapitalizm. Tymczasem wybór strategii społeczno-gospodarczej nie jest decyzją techniczną, do której podjęcia wystarcza wiedza fachowa, jak przy naprawie kranu przez hydraulika. Jest to wybór polityczny, oparty na uznaniu pewnych potrzeb społecznych za istotniejsze lub bardziej palące od innych. Wybór taki z reguły pewne interesy i grupy społeczne premiuje lub chroni, inne zaś upośledza czy przynajmniej zaniedbuje. Żadna droga nie jest tu „jedyna”, choć w naszej sytuacji żadna nie jest usłana płatkami róż. Od wyboru drogi zależy, komu będzie się powodzić lepiej, a komu przyjdzie stąpać po cierniach. Poza tym obrana strategia gospodarcza wywiera wpływ nie tylko na podział, ale i na rozmiar dochodu narodowego, efektywność poszczególnych przedsiębiorstw, liczbę zamykanych zakładów, stopień wykorzystania potencjału ekonomicznego kraju, wysokość bezrobocia itp.

Cztery lata temu szokowy program reformy gospodarczej nie wywoływał oporu, ponieważ pierwszy nie komunistyczny rząd cieszył się bezgranicznym zaufaniem, a „Solidarność” zapewniała planowi Balcerowicza skuteczną osłonę polityczną. Dziś tamten czas zawierzenia mamy dawno za sobą. Autorytet „Solidarności” został zużyty, a ci, którzy stanowili jej bazę społeczną, znają i odczuwają w życiu codziennym skutki polityki gospodarczej prowadzonej przez cztery kolejne rządy. Zdania na temat bilansu tej polityki są, łagodnie mówiąc, podzielone i natrafia ona na rosnący opór społeczny. W tej sytuacji publiczny spór o kontynuację lub zmianę dotychczasowej strategii reform jest nie tylko potrzebny, ale i nieunikniony.

Jest to nieco zmieniona wersja starego propagandowego sloganu o „jedynej drodze”, bardzo wygodna dla zwolenników kontynuacji, ale fałszywa. W realnym świecie, także w dzisiejszej Polsce, wyboru drogi nie da się sprowadzić do prostackiej formułki „socjalizm lub kapitalizm”. Rzeczywistość świata nie komunistycznego - od Szwecji poprzez Hiszpanię, Austrię i Niemcy po Chile i Bangladesz -jest daleko bardziej różnorodna niż ideologiczny schemat kapitalizmu. Postkomunistyczna Europa ma zresztą własną historię i własną szczególną sytuację, do której nie pasują wzory i recepty ukształtowane w zupełnie innych warunkach. Nie toczymy sporu o to, c z y odejść od komunizmu, lecz o sprawę pominiętą, a raczej rozstrzygniętą bez konsultacji z wyborcami w 1989 r.: dokąd od komunizmu? Jest to spór o kierunek reform.

Polityczne uwarunkowanie poglądów dotyczących gospodarki nie powinno dziwić nikogo, kto rozumie rządzące tą dziedziną mechanizmy. Ostatecznie wkroczenie jesienią 1989 r. na drogę, która nas doprowadziła do obecnego stanu, nie było wynikiem działania praw ekonomii, lecz splotu szczególnych okoliczności politycznych. Trzeba zacząć od rozpoznania tych okoliczności. [...]

* * *

To prawda, że w całej postkomunistycznej Europie nastąpiło załamanie gospodarki. Polska nie jest wyjątkiem. Jaki z tego wniosek? Przede wszystkim taki, że problem ma zasięg międzynarodowy i należy pytać o wspólne przyczyny kryzysu. Nie ma powodu chować głowy w piasek i powoływać się na niezależną od nas siłę wyższą.

Z kręgu wspólnych przyczyn trzeba wyeliminować monetarystyczną terapię Balcerowicza. Bez względu na ocenę jej bilansu w Polsce, faktem jest, że nie przeprowadzono jej w ZSRR ani we wschodnich Niemczech. Tymczasem kryzys postradzieckiej gospodarki wygląda groźniej niż w Polsce; także załamanie produkcji we wschodnich landach Niemiec jest o wiele głębsze i bardziej raptowne niż u nas. Z kolei na Węgrzech i w Czechach demokratyczne władze nie dysponowały autorytetem na miarę „Solidarności”, nie odważyły się więc na równie ostry program szokowy. Wygląda na to, że lepiej na tym wyszły.

Dobra kondycja ekonomiczna dzisiejszych Chin może wskazywać, że załamanie gospodarcze towarzyszy raczej upadkowi ustroju komunistycznego, niż jego trwaniu. Nie wynika z tego jednak, że mamy do czynienia ze zjawiskiem nieodłącznym od zmiany ustroju, a więc nieuchronnym, na które nie ma rady. Administracyjno-nakazowa regulacja gospodarki przez państwo jest w komunizmie atrybutem systemu politycznego; gdy ten się rozpada, następuje deregulacja. Wątłe mechanizmy postsocjalistycznego rynku nie są w stanie wypełnić tej próżni, a stworzenie programu i ekonomicznych narzędzi interwencji państwa w procesy gospodarcze wymaga od sił sprawujących władzę woli politycznej i przemyślanych koncepcji. Jak dotąd, tego właśnie zabrakło.

Polska, a w ślad za nią, chociaż ostrożniej, Czechy i Węgry obrały świadomie postawę neoliberalną, odżegnując się od interwencjonizmu. Strategia „skoku w rynek” była wyrazem programowej bezradności i przyniosła wiele strat, mimo wszystko jednak była jakimś pomysłem. Siły rządzące Rosją i innymi państwami postradzieckimi zdają się nie mieć żadnego pomysłu, tylko samą bezradność. Rozpad politycznej struktury komunizmu i państwowej struktury ZSRR pozbawił rządzących realnej możliwości komenderowania gospodarką. Wbrew ich woli, a w każdym razie w sposób przez nich nie zaplanowany nastąpiła faktyczna deregulacja prowadząca do chaosu. Rynek, który dyktuje tam swoje ceny i prawa, jest w znacznym stopniu rynkiem „czarnym”. Na Wschodzie mamy do czynienia z liberalizmem mimo woli, choć są próby dorobienia do tego ideologii. Nie brak doradców, którzy powiadają rządzącym: „Nie wiecie, co robić? Ależ najlepiej nic nie robić, tylko pozwolić, żeby wszystko robiło się samo (laisser faire)”. Nie jest dobrze skakać do basenu, dopóki nie wypełni się on wodą, ale jeszcze gorzej do takiego basenu bezwładnie wpaść. Najbezpieczniej byłoby zejść po drabince i najpierw brodzić, a pływać dopiero potem, gdy wystarczająco podniesie się lustro wody. Łatwiej to jednak powiedzieć niż uczynić.

Głębokość załamania gospodarczego na Wschodzie jest w dużej mierze rezultatem zerwania więzi ekonomicznych między republikami. Gospodarka radziecka zbudowana była przecież jako całość, kierowana z jednego centrum. Rozpad imperium na odrębne państwa, pozostające ze sobą w zmiennych, często nieprzyjaznych stosunkach, wprowadzające własne waluty i cło, musiał wywołać dramatyczne skutki gospodarcze. Polska oraz inne kraje należące przedtem do RWPG odczuły analogiczne zjawiska w postaci utraty rynku radzieckiego i zerwania powiązań kooperacyjnych, ale rozmiary spowodowanych tym strat są u nas mniejsze niż za wschodnią granicą. Zwiększenie wymiany handlowej z Zachodem nie może tych strat w pełni zrekompensować i nie jest wolne od nowych zagrożeń.

Trzecią, obok deregulacji i zerwania powiązań handlowo-kooperacyjnych, przyczyną załamania postkomunistycznej gospodarki jest jej otwarcie na zagraniczną konkurencję. W systemie komunistycznym chronił przed nią monopol państwa w handlu zagranicznym oraz niewymienialna waluta. Dziś tych barier już nie ma, a ochrona celna funkcjonuje słabo i bywa, zwłaszcza w Polsce, minimalizowana w imię doktrynalnego liberalizmu. Funkcję osłonową pełni na razie zawyżony kurs zachodnich walut, ale jest to zapora coraz niższa i coraz bardziej dziurawa. Już w 1991 r. ulgi podatkowe dla prywatnych importerów przy bezwzględnym egzekwowaniu dywidendy w przemyśle państwowym doprowadziły do ruiny wiele polskich przedsiębiorstw. Naprawdę dramatyczne rozmiary tego zagrożenia ujawniły się jednak tam, gdzie gospodarki postkomunistycznej od zachodniej nie dzieli odrębna waluta: we wschodnich Niemczech.

Z dniem wprowadzenia zachodniej marki gospodarka NRD stała się integralną częścią gospodarki RFN i weszła do Wspólnego Rynku. Był to prawdziwy skok w rynek i stuprocentowe otwarcie na świat, czego bezpośrednim następstwem okazała się ekonomiczna katastrofa. Niemcy są najbogatszym krajem w Europie i mogą sobie pozwolić na wypłacanie połowie mieszkańców NRD zasiłków znacznie przyzwoitszych od naszej „kuroniówki”. Setki miliardów wyłożone przez budżet federalny na potrzeby wschodnich landów złagodziły społeczne skutki krachu socjalistycznej gospodarki włączonej z dnia na dzień w system ekonomiczny Zachodu, ale nie powstrzymały ruiny. Może Niemców stać na to, żeby na gruzach gospodarki NRD zbudować od podstaw zupełnie nową gospodarkę, odpowiadającą światowym standardom. Pozostałe kraje postkomunistyczne nie mogą o tym marzyć. Przykład wschodnioniemiecki jest dla nas cenny jako doświadczenie negatywne: warto się nad nim zastanowić, żeby wiedzieć, czego się wystrzegać. Dowiedzieliśmy się na tym przykładzie, że wskutek technologicznej i efektywnościowej niższości postkomunistyczna gospodarka jako całość nie wytrzymuje zachodniej konkurencji na wolnym rynku. Dlatego liberalne otwarcie na świat przy braku przemyślanej polityki osłony i stopniowej modernizacji rodzimego potencjału gospodarczego prowadzi do jego ruiny.
Spadek produkcji, dochodów i spożycia jest dziś w postkomunistycznej Europie głębszy niż podczas wielkiego kryzysu lat 1929-1933. Groźniej zapowiadają się również skutki obecnego załamania. Może ono okazać się trwałe. Nie dawałoby to szans przeżycia bardzo licznym przedsiębiorstwom, które już dziś nie wykorzystują większej części swojej mocy produkcyjnej i znajdują się w ciężkich tarapatach finansowych. Wobec nagminności zjawiska upadłość tych zakładów prowadziłaby nie do restrukturyzacji, lecz do nieodwracalnej ruiny gospodarki krajów postkomunistycznej Europy.

Wśród zwolenników dalszego marszu tą drogą, którzy już zdają sobie sprawę, dokąd ona prowadzi, pojawiają się próby ideologicznego usprawiedliwienia katastrofy. Według tych uzasadnień dorobek ekonomiczny socjalizmu jest niemal w całości niekonkurencyjny, więc powinien upaść. Tym samym cofniemy się ze ślepej uliczki, którą brnęliśmy przez 45 lat, do punktu wyjścia, czyli mniej więcej do stanu przedwojennego. Następnie, w zgodzie z regułami liberalnej ekonomii, podejmiemy mozół wspinaczki drogą sprawdzoną niegdyś przez pionierów kapitalistycznego rozwoju; wiadomo przecież, że to jest droga do dobrobytu.

Regres wywołany niekonkurencyjnością może cofnąć nas nawet dalej niż do punktu wyjścia. Socjalizm dużo budował, ale na ogół nie potrafił modernizować. Dziś przestarzała technologicznie jest nie tylko Huta Sendzimira, ale i zakłady Zeissa w Jenie. Przyjmijmy jednak, że „cofnęłoby” nas tylko do lat trzydziestych. Byliśmy już wtedy w strefie niedorozwoju, a przecież świat przez pół wieku nie stał w miejscu. Zniszczenie mocy produkcyjnych odziedziczonych po socjalizmie sprowadziłoby nas do materialnego poziomu Trzeciego Świata. Jest to droga do Meksyku lub Boliwii, stawianej nam za wzór skutecznej terapii monetarnej.

Wybitni ekonomiści i historycy gospodarki Trzeciego Świata nieraz zwracali uwagę, że z niedorozwoju nie ma wyjścia w ramach liberalnych reguł gry. Lepiej poczytać ich prace, niż łudzić się wizją powtórzenia drogi sprawdzonej w XIX w. przez Anglię. Dziewiętnastowieczni pionierzy kapitalistycznego rozwoju -Europa Zachodnia, Stany Zjednoczone, Kanada, Australia - nie startowali z pozycji zacofania; żadne efektywniejsze od nich potęgi ekonomiczne nie królowały wtedy na światowym rynku. Nie wychodzili też z komunizmu; jest to zupełnie nowa sytuacja historyczna i nie ma tu gotowych recept ani sprawdzonych dróg. Pomysł, że droga postkomunistycznej Europy do nowoczesności i dobrobytu prowadzi przez Boliwię, wygląda absurdalnie. Niestety, droga, po której idziemy, prowadzi właśnie do Boliwii.

Dyskusje, czy jest to pułapka bez wyjścia, czy też w dłuższej historycznej perspektywie można będzie wydobyć się z zacofania śladem „azjatyckich tygrysów”, mało obchodzą zwykłych ludzi. Za komunizmu słyszeliśmy niejedno i kolejny oszołom wzywający do nowych wyrzeczeń, żeby wnukom się poprawiło, z trudem znajdzie tu słuchaczy. Ruina postkomunistycznej gospodarki musi być oceniana ze względu na skutki, jakie ma dla nas, a nie dla przyszłych pokoleń.

Potencjał ekonomiczny odziedziczony po socjalizmie nie odpowiada wymogom rynku światowego w zakresie efektywności, jakości i nowoczesności, przeto reguły wolnej konkurencji skazują go na upadek. Nie oznacza to wcale, że jest on bezwartościowy z punktu widzenia społeczeństwa, które na nim opiera swój byt. Nie mamy przecież innego dorobku gospodarczego. Stanowi on materialną podstawę naszych domowych budżetów i budżetu państwa. Na nim opiera się nasze miejsce w cywilizowanym świecie, nasz system zabezpieczeń socjalnych i pozycja społeczna każdego z nas. Ruina tego potencjału pociąga za sobą nie tylko spadek indywidualnych dochodów, ale także regres cywilizacyjny kraju i degradację wielkiej części społeczeństwa. Doświadczamy już tego wszystkiego w życiu codziennym. Jeżeli nie powstrzymamy regresu, to w ślad za gospodarką i budżetem będziemy musieli we wszystkich dziedzinach równać do Trzeciego Świata.

W Meksyku i Boliwii nie brak ludzi, którym powodzi się świetnie. Także w Polsce jest ich coraz więcej. Są u nas środowiska społeczne i grupy interesów, którym obecna strategia gospodarcza przynosi wielkie korzyści. W tych kręgach uważa się za rzecz naturalną, że wszystko, co nie jest dostatecznie efektywne i nowoczesne w stosunku do konkurencyjnych standardów rynku światowego, powinno z tej racji popaść w ruinę. Dla znacznej większości Polaków nie jest to jednak powód, by godzić się na ruinę potencjału, z którego żyją. Byłoby to wbrew naszym elementarnym interesom, a także – nie będzie chyba przesadą tak powiedzieć – wbrew interesowi narodowemu. Potrzebujemy takiej polityki reform, która zamiast niszczyć, zmodernizuje potencjał ekonomiczny kraju.


Przypisy:

*Artykuł stanowią wybrane, za zgodą Autora, fragmenty książki Dokąd od komunizmu (BGW 1993). Znacznie obszerniejszy tekst znajdą Państwo w wersji drukowanej Kontrpropozycji.

Powrót do początku strony
 

© Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa” ul. Twarda 60, 00-818 Warszawa
tel./fax: (0-xxxx-22)   625-36-26   kip@medianet.pl   www.iwkip.org
„Kliknij”, aby przeczytać przypis na końcu artykułu (Netscape 4.x)